Ludwik August XVI "Ostatni" Robertyng-Capet-Bourbon-Vendôme (urodzony w Wersalu, 23 sierpnia 1754 roku, zmarł na Place de la Concorde, w Paryżu, 21 stycznia 1793 roku) herb

Syn Ludwika Ferdynanda Robertyng-Capet-Bourbon-Vendôme, delfina Francji i Marii Józefy Karolina "Pépy" Wettyn Saskiej, córki Augusta III "Sasa" Wettyna, króla Polski i wielkiego księcia Litwy, księcia-elektora Saksonii.

Książę Berry jako Louis Auguste de Bourbon od 23 sierpnia 1754 roku do 20 grudnia 1765 roku, delfini Francji jako Louis Auguste de Bourbon od 20 grudnia 1765 roku do 10 maja 1774 roku, król Francji jako Ludwik XVI, król Nawarry i Wielki Mistrz Zakonu Świętego Ducha jako Ludwik V od 10 maja 1774 roku do 4 września 1791 roku, Jego Królewska Mość Król Francuzów od 4 września 1791 roku do 21 września 1792 roku, hrabia de Foix jako Ludwik IV, książę Bretanii jako Ludwik VII od 10 maja 1774 roku do 21 września 1792 roku, legitymistyczny pretendent do tronu Francji od 21 września 1792 roku do 21 stycznia 1793 roku.

Obywatel Louis Capet od 21 września 1792 roku do 21 stycznia 1793 roku.

W Wersalu, 16 maja 1770 rok poślubił Marię Antoninę Józefę Janinę Habsburg-Baudemont-Vaudemont Austriacką (urodzona w Wiedniu, 2 listopada 1755 roku, zmarła w Paryżu, 16 października 1793 roku), córką Franciszka I Baudemont-Vaudémont-Lotaryńskiego, cesarza Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego, wielkiego księcia Toskanii, księcia Loataryngii i Bar, księcia cieszyńskiego i Marii Teresy I Habsburg, królowej Czech, królowej Węgier, arcyksiężnej Austrii, córki Karola VI Habsburga, cesarza Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego, króla Czech i Węgier, arcyksięcia Austrii.

Król ten absolutnie nie dorósł do swej roli. Był intelektualnie bardzo przeciętny - wręcz ograniczony - pozbawiony woli poli­tycznej. Całe życie ulegał doradcom lub żonie. Nie rozumiał niemal w ogóle zachodzących dokoła niego wydarzeń. Nie przykładał się do spraw państwowych, preferując zajęcia zupełnie prymitywne (polowania na zwierzynę łowną i koty wersalskie, ślusarka). Nie był wszak imbecylem, jak chcieliby nienawistni pamiętnikarze i niechętni mu historycy: sporo czytał, znał łacinę i angielski.

Jego jedyną zaletą był brak drastycznych wad jego poprzed­ników, obu Ludwików. Nie był sztywny ani nazbyt wyniosły, nie żył w przesadnym przepychu, a przede wszystkim nie wyczyniał eksce­sów obyczajowych. Wręcz przeciwnie, był przykładnym mężem i ojcem, mimo że Maria Antonina niezbyt go szanowała; nie miał żadnej kochanki i w ogóle stronił od kobiet, co było nader rzadkie w dynastii Burbonów. Był człowiekiem pobożnym, choć nie dewo­tem, gorszył go libertynizm i racjonalizm Oświecenia.

Ludwik XVI urodził się w 1754 roku jako drugi syn delfina Ludwika i Marii Józefy księżniczki saskiej. Pierwszym ich synem był Ludwik Józef, a przyszły król nosił tytuł księcia Berry. Z początku miał nikłe nadzieje na tron, ale w 1761 roku zmarł Ludwik Józef, a w 1765 roku sam delfin. Następcą został tedy ktoś zupełnie na to nie przygotowany przez preceptorów.

Edukacja młodego człowieka była stosunkowo słaba, zwłasz­cza w zakresie zasad rządzenia państwem. Wpojono mu jedynie przywiązanie do absolutyzmu tudzież konserwatywne zapatrywania społeczne. Z charakteru był spokojny - wręcz flegmatyczny powolny; prosty w zachowaniu i stroju, wręcz skromny, nieśmiały.

Jedynym zbytkiem i luksusem Ludwika XVI było jedzenie i picie. Grzeszył tu nieumiarkowaniem. Chroniczne obżarstwo do­prowadziło go do przedwczesnej otyłości już w wieku lat dwu­dziestu. Nadużywał też alkoholu (pił głównie szampan i wino). W ucztach Bachusa towarzyszyli mu bracia: Ludwik Stanisław hrabia Prowansji (późniejszy Ludwik XVIII) i Karol hrabia d'Artois (póź­niejszy Karol X), ale król lubił też wypić w samotności. W ogóle dobrze znosił samotność; aby pozbyć się namolnego towarzystwa dworaków, wychodził czasem - w przypływie dziwactwa - nawet na dachy w Wersalu, obserwując stamtąd prace robotników, co o mało nie skończyło się dlań katastrofą, bo pewnego razu drabina nie wytrzymała królewskiego ciężaru.

Takich śmiesznostek było więcej. Władca pomagał budowla­nym wbijać gwoździe, kłaść posadzki, lubił pracę fizyczną. Był wysoki, bardzo silny, potężnie zbudowany, strasznie gruby. Niedoj­rzały pod względem intelektualnym i emocjonalnym, wyżywał się za to w polowaniach i zabawie na świeżym powietrzu. Dzień bez polowania uważał za stracony. Zachował się dziennik Ludwika z lat 1774-1792, w którym słowo rien (nic) przy kolejnej dacie ozna­czało czas zmarnowany, bez polowania. Nawet w dniu zdobycia Bastylii, 14 lipca 1789 roku, król zapisał: "nic". W tym dziwactwie czy ograniczeniu przypominał bardzo innego władcę ancien régime'u - tyle że o przeszło sto lat późniejszego - cara Rosji Mikołaja II, dla którego także spacer, przejażdżka czy polowanie były ważniejsze niż sprawy wagi państwowej.

Król zaczynał dzień od spożycia na śniadanie całego tuczone­go kurczaka, kilku kotletów, kilku jaj w sosie i kilku plastrów szynki. Popijał to jedną lub dwiema butelkami szampana i udawał się na polowanie. Powracał z szalonym apetytem... itd.

Odmienną osobowością była Maria Antonina. Zarozumiała, nadęta, arogancka, nerwowa. Nie potrafiła ukrywać swych emocji i opinii, stąd też była nie lubiana prawie przez wszystkich, prócz swych własnych zauszników. Traktowano ją we Francji z abomi­nacją jako Niemkę, "Austriaczkę", habsburską intrygantkę. Anto­nina była niewątpliwie bystrzejsza od męża. Miała niesłychanie wysokie mniemanie o sobie i o władzy absolutnej. Ludwika trak­towała nieco z góry, wręcz lekceważąco. Mając inny temperament lubiła się stroić, trwonić pieniądze, urządzać bale i maskarady.

Miała też kilku kochanków (najsłynniejszy to Axel Fersen, hrabia d'Adhémar), a złośliwe plotki przypisywały jej także skłonności lesbijskie.

Królowa była niewątpliwie najsilniejszą indywidualnością w Wersalu, jej koteria była najsilniejsza i najbardziej wpływowa. Bracia króla byli próżniakami i miernotami, zresztą usłyszymy jeszcze o nich. Antonina urodziła czworo dzieci. Prócz najstarszej córki los ich był tragiczny. Wspomniana Maria Teresa (1778-1851) przeżyła rewolucję i Napoleona. Delfin Ludwik Józef (urodzony w 1781 roku) zmarł tuż przed rewolucją. Kolejny delfin Ludwik Karol (1785-1795) zmarł w twierdzy Tempie jako - w tradycji burbońskiej Ludwik XVII. Najmłodsza córka odeszła jako niemowlę.

Tak więc Ludwik XVI był jednostką słabą, zakompleksioną i bezwolną; jego nicość polityczna była adekwatna do nicości dziad­ka. Różnica polegała tylko na tym, że poprzednik dawał się stero­wać metresom, a następca - żonie. Inteligencja Habsburżanki była mniej więcej rzędu pani du Barry - to znaczy niewielka. Na pewno Antonina była bardziej ograniczona niż pani Pompadour.

Król nie miał woli przeforsowania reform ratujących monar­chię. Miotał się rozpaczliwie między kijem a marchewką dla społe­czeństwa. Nie było widać w jego rządach jakiejś konsekwentnej linii. Zasadniczym problemem polityczno-społecznym jego rządów była kwestia, kto ma płacić podatki. Nie chciał tego robić nikt, ani "stany uprzywilejowane" (arystokracja, szlachta, kler), ani miesz­czaństwo (skupione w parlamentach), dlatego też kraj cierpiał na chroniczną obstrukcję finansową.

Przedstawiciele nowej warstwy najprężniejszej w dziedzinie ekonomii - burżuazji - byli skłonni do płacenia podatków, ale pod warunkiem utworzenia reprezentacji politycznej społeczeństwa, zdominowanej przez nich, o kompetencjach ustawodawczych. Organ taki de facto współrządziłby z monarchą. Innymi słowy, cho­dziło o dopuszczenie burżuazji do władzy politycznej, bowiem do­tychczas była w tej materii po prostu dyskryminowana.

Jeden z ówczesnych obserwatorów życia politycznego, markiz de Bouille, tak prezentował ów problem w swych wspomnieniach:

"W Paryżu i wielkich miastach burżuazja stała wyżej od szlachty pod względem bogactw, talentu i walorów osobis­tych. W miastach prowincjonalnych istniała taka sama prze­waga nad szlachtą wiejską; burżuazja zdawała sobie sprawę z tej wyższości, a jednak była wszędzie poniżana i przez przepisy wojskowe odsunięta od zajmowania stanowisk w armii. Niedostępne do pewnego stopnia były dla niej również wysokie stanowiska kościelne, ponieważ biskupów wybiera­no z zasady spośród magnatów, a wielkich wikariuszy spo­śród szlachty [...]. Na wysokie stanowiska również jej nie przyjmowano, większość zaś dworów suwerennych dopusz­czała do swego towarzystwa tylko szlachtę. Nawet na stano­wisko referendarza [...] wymagano w ostatnim czasie dowo­dów pochodzenia szlacheckiego".

Jak widać, problem stał się palący i miał olbrzymi ciężar gatunkowy. Burżuazja była nadto znacznie lepiej wykształcona niż szlachta. Chodziło jej również o podstawowe swobody obywatel­skie. Na to wszystko nie chciała się zgodzić w swym zapiekłym zacietrzewieniu despotyczna monarchia Ludwika, Marii Antoniny oraz ich arystokratycznych zauszników. Dwór chciał zachować pełnię władzy, przy kosmetycznych retuszach mydlących ludziom oczy. Dlatego też nie powiodły się próby reform czterech kolejnych generalnych kontrolerów finansów: Turgota, Neckera, Calonne'a i Lomenie de Brienne'a.

Nie wnikając w niuanse politycznych i gospodarczych kon­cepcji każdego z ich stwierdzić można, że optowali za powszech­nym opodatkowaniem wszystkich warstw wyższych (tak szlachty, jak i mieszczan) za cenę wspomnianych swobód obywatelskich. Nie dało się bowiem oszukać ludzi, których aspiracje rozbudziły ideo­logia Oświecenia, doktryna racjonalizmu, koncepcje trójpodziału władzy Monteskiusza czy umowy społecznej Rousseau.

Ograniczony król i dwór przeciwdziałali takiemu kierunkowi, jak lwy broniąc zasad ancien regime'u. Zaraz na początku rządów dwudziestoletniego Ludwika do władzy dorwał się na krótko siedemdziesięciotrzyletni hrabia Jean de Maurepas (1701-1781) i nastąpił jeszcze większy wzrost roli arystokracji. Starzec ów był jej jak najlepszym eksponentem, co przypominało stosunki z począt­kowego etapu rządów Regencji. Szlachta też bardzo broniła się przed płaceniem podatków do budżetu, bo właśnie przystąpiła do ostrej rewindykacji swych dawnych wiejskich przywilejów feudal­nych. Energiczne wyciąganie z różnych zakurzonych archiwów i domowych bibliotek żółtych ze starości pergaminów, aby uzasadnić egzekwowanie kolejnych powinności od biednego chłopa, było zjawiskiem na porządku dziennym, i to en masse. Znana karykatura, przedstawiająca wychudłego z nędzy wieśniaka na czworakach, na którym (niby na koniu) siedzieli: szlachcic, biskup i poborca podatkowy, niewiele odbiegała od rzeczywistości. Dramatyczną dolę mas pogłębiały jeszcze pieniące się klęski żywiołowe, wynisz­czające kraj przez całe właściwie panowanie Ludwika XVI.

Niech następujący tekst źródłowy z tamtej epoki mówi sam za siebie:

"Od Ormes aż po Poitiers bardzo wiele jest pól, które nic nie przynoszą, a od Poitiers aż do nas (w Limousine) dwadzieścia pięć tysięcy morgów pokrywa tylko wrzos i morskie sitowie. Wieśniacy żywią się tu żytem nie oczyszczonym, które jest czarne i ciężkie jak ołów. W Poitou i u nas uprawiają powierzchnię ziemi nędznym radłem [...]. Małżeństwa starają się zawrzeć jak najwcześniej, dlatego aby uniknąć służby wojskowej. Pomimo to jednak kraj się nie zaludnia, gdyż wszystkie prawie dzieci wymierają. Ponieważ matki karmiące nie mają prawie zupełnie pokarmu, roczne więc dzieci żywią się tym chlebem, o którym już mówiłem".

Gdzieniegdzie na wsi pokutował jeszcze naiwny mit "dobrego króla Ludwika", który nic rzekomo nie wie o doli swych nędznych poddanych i jest okłamywany przez niecnych dworaków i "pa­nów". Stąd też funkcjonowały tzw. skargi chłopskie do dworu monarszego. Jedna z nich mówiła na przykład:

"Najjaśniejszy Panie, ilekroć kto do nas przychodził w Twoim imieniu, to zawsze tylko po pieniądze. Robiono nam niejaką nadzieję, że się to skończy, tymczasem z roku na rok jest coraz gorzej [...]. Przeciążono nas podatkami różnego rodza­ju; aż dotychczas dawaliśmy Ci część swego chleba, lecz wkrótce zabraknie nam go zupełnie, jeśli tak dłużej potrwa [...]. Ci, którzy mają najwięcej - płacą najmniej. Księża i panowie, którzy posiadają największe dobra, nic nie płacą [...]. Ciężary przechodzą naszą możliwość. Nie czujemy już w sobie sił do dłuższego ich dźwigania, upadamy pod brzemie­niem tych ofiar, jakich od nas żądają. Praca została opodat­kowana, a życie próżniacze uwolniono od tego. Najzgubniej­szym nadużyciem jest feudalizm, a zło, które on wyrządza, o wiele jest większe niż pioruny i gradobicie".

Należy wątpić, czy Ludwik XVI w ogóle czytał takie "naturalistyczne" listy, a jeśli tak, to chyba tylko wzruszał ramionami. Był bowiem zbyt mało wrażliwy uczuciowo, by się wzruszyć, i zbyt ograniczony intelektualnie, by cokolwiek z tego zrozumieć, nie mówiąc już o wnioskach.

Kraj ginął, a Ludwik XVI - w efekcie wyżej wspomnianych procesów społecznych - stanął tuż przed rewoltą 1789 roku w obliczu niesłychanie poważnym problemem: opozycji tak szlachty, jak i burżuazji. Wszelkie niezadowolenie kierowało się teraz przeciw "despocie z Wersalu".

Sam Wersal tonął zaś w niekonsekwencjach. Poszczególni ministrowie apatycznego Ludwika lansowali sprzeczne posunię­cia. Na przykład Chrćtien Malesherbes (1721-1794), prawnik, sympatyk Oświecenia, "minister Domu Królewskiego", złagodził cenzurę i inne zewnętrzne uciążliwości reżimu. Inny "encyklope­dysta", baron Anne Turgot (1727-1781), który w latach 1774-1776 był generalnym kontrolerem finansów, zaproponował wprowa­dzenie powszechnego podatku od dochodu oraz oszczędności budżetowych. Nikomu się to nie podobało, bo dwór nie godził się na cięcia jego kosztem, a i reprezentujące mieszczan parlamenty oprotestowały te pomysły.

W maju 1776 roku król dał dymisję Turgotowi, ale trzej jego następcy kontynuowali de facto te reformy. Gdy kosztowna wojna odwetowa z Anglią stopniowo pogłębiała ruinę finansową kraju, do uzdrawiania ekonomiki wziął się reprezentant burżuazji, Jac­ques Necker (1732-1804), bankier genewski. Poszedł on trochę dalej niż Turgot, optując za powszechnym opodatkowaniem, któ­rym miały się zająć zgromadzenia prowincjonalne. Widzimy więc tu już aż nader wyraźne iunctim między opodatkowaniem najbo­gatszych a swobodami politycznymi. Byłoby to oczywiście prelu­dium do demontażu absolutyzmu i zaprowadzenia rządów par­lamentarnych; na dworze Ludwika doskonale o tym wiedziano, toteż w 1781 roku podziękowano Neckerowi za współpracę.

Teraz przez pięć lat skarb państwa skazany był na terapię dwudziestoparoletniej Marii Antoniny (urodzony w 1755 roku) i dwóch jej ministrów: Joly de Fleury'ego i - od 1783 roku - Calonne'a. Oznaczało to piramidalną skalę długów, ustawiczny deficyt budżetowy. Dwór znalazł się pod obstrzałem opinii za rozrzutność, korupcję i bała­gan. Król stracił resztki autorytetu. Sam Calonne był utracjuszem, nie potrafił upilnować własnego majątku, a co dopiero skarbu dwudziestosiedmiomilionowego państwa.

W końcu jednak i Charles de Calonne (1734-1802) wejść musiał na ścieżkę Turgota i Neckera. Na przełomie 1786 i 1787 roku uzyskał zgodę króla na swe projekty: powołanie "doradczych" zgromadzeń pro­wincjonalnych, wybieranych przez obywateli płacących podatki. Teraz atoli spotkał się z wetem wszystkich potencjalnych podat­ników, atakujących ławą dwór królewski za despotyzm, malwer­sacje i afery. Wszyscy mieli już dość wersalskiego tyrana. W la­tach 1787-1788 zaczęła się "rewolta arystokratyczna", w 1789 roku rewolucja burżuazyjna. Na opamiętanie było za późno.

Gdy za radą Calonne'a król w 1787 roku zwołał tzw. Zgroma­dzenie Notabli (delegaci arystokracji, kleru, mieszczaństwa, noblesse de robe), nie dało się już od niego uzyskać zgody dla poczynań dworu. Calonne odszedł od steru, notable rozjechali się. Minist­rem finansów został arcybiskup Etienne Lomenie de Brienne (1727-1794). Działał jedynie przez rok. Nic już nie poradził, były to bowiem ostatnie odruchy monarchii. Latem 1787 roku król rozpę­dził krnąbrny parlament paryski, który wszak się tym nie przejął i 3 maja 1788 roku wydał manifest o traeści przypominającej już do złudzenia późniejszą rewolucyjną Deklarację Praw Człowieka i Obywatela. W rok po rozpędzeniu parlamentu Ludwik XVI skapi­tulował przed nim; na kontrolera finansów powołał ponownie idola burżuazji Neckera, a na 1 maja 1789 roku zapowiedział zwołanie Stanów Generalnych. Po raz pierwszy od 1614 roku. Był to koniec burbońskiej monarchii absolutnej.

Polityka zagraniczna Ludwika XVI była tak samo niefortun­na, jak wewnętrzna, choć jej oceny nie są tak jednoznacznie ne­gatywne. Chodzi o wojnę z Anglią w obronie niepodległości mło­dziutkich Stanów Zjednoczonych (1778-1782). Od 1776 roku Ame­rykanie walczyli przeciw Londynowi o wolność, co wzbudzało ewidentną satysfakcję i sympatię nad Sekwaną.

Sprawa była wszak skomplikowana, bo Ludwik z nieufnością postrzegał "buntowników" amerykańskich, walczących ze swym "prawowitym panem" Jerzym III angielskim. Wojna toczyła się o emancypację polityczną i państwową dotychczasowych kolonis­tów, przeważnie pochodzących z Wysp Brytyjskich, osiedlających się za oceanem w imieniu Londynu. Wyłącznie dla Anglii miały też iść wszystkie zyski gospodarcze z eksploatacji Ameryki Północnej. Kalkulacje owe spaliły wszak na panewce i w 1776 roku trzynaście kolonii brytyjskich stało się trzynastoma stanami, dając zalążek Stanów Zjednoczonych Ameryki. Z punktu widzenia człowieka o tak konserwatywnych zapatrywaniach, jak Ludwik Burbon, two­rzył się niebezpieczny precedens wypowiedzenia przez kolonistów posłuszeństwa wobec metropolii; Francja nie posiadała wpraw­dzie takich obszarów zaoceanicznych, jak Wielka Brytania, ale precedens był precedensem.

Ostatecznie w Wersalu przeważył pogląd, że należy dążyć do wykrwawienia się obu stron konfliktu, a przede wszystkim do maksymalnego osłabienia Anglii. Dlatego też trzeba było pomóc słabszym z początku Amerykanom. Już przeto od 1775 roku minister spraw zagranicznych Ludwika XVI - Charles de Vergennes (1717-1787), wysyłał tajnych agentów do Ameryki. Dążył on do rewanżu za wojnę siedmioletnią i do osłabienia Albionu na morzach. Liczni ochotnicy francuscy, i to nawet z arystokracji, z markizem de La Fayette i baronem de Kalb na czele, ruszyli za ocean pomagać oświeconym demokratom. Pewne kręgi dworskie liczyły jeszcze na odzyskanie Kanady, ale w końcu zrezygnowano z tych pretensji, aby nie drażnić samych Amerykanów. Otwartej wojnie odwetowej z rządem Jerzego III sprzeciwiał się Turgot, z uwagi na opłakany stan finansów państwa.

Powoli jednak stawało się jasne, że bez pomocy Francji młode Stany nie mają żadnej szansy na dłuższe utrzymanie niepodległości. Groziła tedy całkowita supremacja Anglii nad Ameryką i Atlanty­kiem, nad koloniami i morzami. Dlatego zwyciężyła opcja wojenna i Francuzi - wsparci sojuszem antybrytyjskim z Hiszpanią - ruszyli do ataku. Hiszpanie byli ostrożniejsi w pomaganiu demokracji amerykańskiej, obawiając się przeniesienia "zarazy" ideologicznej na Stary Kontynent. Zarzucali oni Francji, że prowadzi wobec Stanów nierozsądną "politykę Don Kichota", rzekomo altruistycznie wspierając Franklina i Washingtona.

Madryt miał zresztą o wiele większe podstawy do obaw przed "eksportem rewolucji" ze Stanów do swego imperium (nie mówiąc jednak jeszcze o samej metropolii, bo w Hiszpanii demokratyczne idee oświeceniowe były słabiutkie), gdyż bunt trzynastu kolonii angielskich mógł zarazić ich ogromne kolonie w całej Ameryce Środkowej i Południowej (tzw. Łacińskiej).

W tezie o Francji jako Don Kichocie było sporo racji, bo przecież w wyniku kontaktów międzyludzkich i polityczno-ideowych następował stopniowy eksport myśli "wywrotowej" z Ame­ryki do Francji. Działo się to m.in. za pośrednictwem takich ludzi, jak La Fayette, później w czasie rewolucji zwanych wprost "ame­rykanami". Oczywiście amerykańska wojna o niepodległość miała inny wydźwięk polityczny i inny wymiar społeczny niż rewolucja francuska, ale podobieństwo ideowe protagonistów obu tych wy­darzeń historycznych, ich mentalne pokrewieństwo, oparte na za­sadach oświeceniowych, jest kwestią bezsporną. W tym właśnie kontekście można powiedzieć, że polityka dworu królewskiego, polegająca na wspomaganiu walki Stanów o wolność, przyczyniła się do przyspieszenia końca panowania Ludwika XVI; tak samo jak przyspieszyła ów koniec ruina finansów spowodowana w dużej mierze przez wysiłek wojenny Paryża.

Myślę jednak, że polityka Francji wcale nie była tak "altruistyczna" i że Ludwik w istocie nie miał wyjścia. Upadek trzynastu stanów groził bowiem jeszcze większą potęgą Anglii oraz komp­letnym wyrugowaniem Francji z mórz i kolonii. Nie bez znaczenia były też sprawy prestiżowe: monarchia nie mogła ścierpieć myśli o upokorzeniu z 1763 roku.

W grudniu 1776 roku do Wersalu przybył Beniamin Franklin, lider Kongresu, z prośbą o pomoc. Na dworze nie przyjęto go oczywiście od razu, ale po bardzo długim, piętnastomiesięcznym namyśle. Prowadził negocjacje z kierownictwem ministerstwa spraw zagranicznych. Przeszkadzali im, jak mogli, Anglicy, których ambasador (lord Stormont) przez cały czas składał oficjalne pro­testy przeciw mniej lub bardziej cichej pomocy Francuzów dla Ameryki. Była to zresztą pomoc nie zorganizowana, ochotnicza, ma­jąca nawet cechy awanturnictwa.

W ciągu 1777 roku młody król jakby bał się Anglików, po każdej interwencji aroganckiego lorda wydając zakazy zatrzymywania po­mocy (głównie statków z bronią). Doradcy monarchy obawiali się też, czy Amerykanie będą dobrym i stałym sojusznikiem Francji i czy przypadkiem nie dojdzie do załagodzenia wojny za oceanem kosztem posiadłości francuskich. Szczególnie silnie przeciw otwar­tej wojnie z Anglią występował minister wojny Montbarey, rojalista i konserwatysta, niechętny ideom oświeceniowym, nazywający ludzi pokroju młodego La Fayette'a "awanturnikami i żółtodzio­bami".

Brytyjczycy nie taili swej wrogości wobec Francji i rodziny królewskiej, czym niezbyt mądrze (polityka Londynu była w tym czasie w ogóle niezbyt mądrze prowadzona) prowokowali Wersal do akcji. W Londynie na przykład wciąż ukazywały się w oficjalnej prasie złośliwe paszkwile i karykatury francuskiej rodziny królew­skiej, a w szczególności Marii Antoniny i jej środowiska. Nie mó­wiąc już o pieniących się plotkach. Kiedy Ludwikowi pokazano kilka takich gazetek, po prostu wściekł się, czemu trudno się dziwić.

Jesień 1777 roku zadecydowała o interwencji. Październikowy sukces Amerykanów pod Saratogą pokazał, że pomiędzy nimi i Anglikami mosty są spalone, a z drugiej strony, że mają oni siły i sposoby, żeby efektywnie osłabić Anglię. Jednocześnie minister Vergennes nie popełnił błędu swych poprzedników sprzed kilku­dziesięciu lat i nie dał się Austrii uwikłać w wojnę z Fryderykiem II pruskim, który właśnie okrzepł (po rozbiorze Polski) i ostrzył sobie zęby na Bawarię. W listopadzie - po zgonie tamtejszego elektora doszło do konfliktu Wiednia i Berlina o sukcesję. W Paryżu oba­wiano się, że Maria Teresa zechce czynić na swą córkę Marię Antoninę naciski (przez cały czas intensywnie korespondowały) w kierunku interwencji w Niemczech. Na szczęście udało się wy­kręcić z całej tej afery.

W końcu Ludwik XVI uznał de iure i de facto niepodległość Stanów, zawarł z nimi traktat handlowy, zrezygnował z Kanady jako dlań bezużytecznej (zresztą jej nie posiadał) i obiecał sojusz wojenny. Istotnie, podpisano go 6 lutego 1778 roku. Dnia 20 marca z kolei król przyjął wreszcie Franklina i innych członków delegacji Kongresu na uroczystej audiencji w Wersalu, w otoczeniu rodziny, ministrów i korpusu dyplomatycznego. Było to wydarzenie jak na ów czas wręcz bulwersujące, jeśli nie szokujące. Siedemdziesięciodwuletni starzec, ascetyczny kwakier, mądry i wykształcony adept Oświecenia, zręczny polityk, popłakał się ze wzruszenia stojąc przed tłustym i leniwym młodzikiem, nierozgarniętym i nie­douczonym konserwatystą, miernotą broniącą ostatnich okopów absolutyzmu. Jak można się było spodziewać, nie przypadli sobie do gustu.

W następstwie traktatu rozgorzała wojna z Anglią na morzach i oceanach. Francuzów popierali - acz niezbyt ochoczo - Hiszpa­nie. Zapasy przebiegały ze zmiennym szczęściem; nie udało się dokonać rzeczy tradycyjnej już w strategii francuskiej - inwazji na Wyspy Brytyjskie. Udało się natomiast uratować Amerykanów.

Francja wysyłała duże subsydia finansowe za ocean, wraz z wy­bitnymi wodzami i posiłkami militarnymi. Admirał Francois Jo­seph de Grasse (1722-1788) gromił Anglików na wodzie, a mar­szałek Jean Baptiste de Rochambeau (1725-1807) na lądzie.

W efekcie tych bojów w październiku 1782 roku wszczęto pre­liminarze pokojowe. Na mocy ostatecznego pokoju wersalskiego z 3 września 1783 roku, Francja odzyskała utracone w 1763 roku faktorie handlowe. Usankcjonowana została przez społeczność między­narodową niepodległość Ameryki. Wzrósł wydatnie prestiż Fran­cji, która zrewanżowała się wreszcie Anglii.

Pozostały wszak wszystkie wspomniane wyżej niedogodności skutków tej wojny dla reżimu Ludwika XVI. Ponadto Stany okazały się nader koniunkturalnym aliantem (prawie niczym Fryderyk pruski), bo stopniowo zbliżyły się do Anglii, zaniedbując zwłasz­cza gospodarcze stosunki z Wersalem. Reakcją na ochłodzenie stosunków francusko-amerykańskich był ze strony Paryża zwrot ku Londynowi, w postaci podpisania traktatu handlowego między obu rządami we wrześniu 1786 roku. Był to tzw. traktat Edena, od nazwiska głównego negocjatora po stronie angielskiej, zausznika premiera (Williama Pitta młodszego) i Pierwszego Lorda Admiralicji, Williama Aucklanda lorda Edena. Był on notabene pierwszym zna­nym w historii przedstawicielem rodu Edenów, dalekim przodkiem Anthony'ego Edena. Traktat zakładał zasadę swobodnej wymiany towarów, wprowadzając cła na produkty francuskie przywożone na Wyspy (i vice versa) w wymiarze 10-12 procent, to jest kilkakrotnie mniejszym niż dotychczas. Początkowo skorzystała na tym przede wszystkim burżuazja francuska, w szczególności producenci wina i porcelany, towarów atrakcyjnych na rynku brytyjskim. Jednakże już następne lata pokazały mniejszą konkurencyjność produktów francuskich i towar angielski zalał Francję, pogłębiając kryzys gos­podarczy u progu rewolucji.

Tymczasem na wschodzie uaktywnił się na parę lat przed śmiercią "stary Fryc" z Poczdamu. Nigdy nie był lubiany w Wersalu, a zwłaszcza w otoczeniu Habsburżanki Marii Antoniny. Jej prowiedeńskie sympatie odgrywały pewną rolę w stosunku Wersalu do spraw niemieckich, jednak przytomniejsi doradcy Ludwika zapo­biegali wplątywaniu się Francji - mocno sparzonej na wojnie „aus­triackiej" i siedmioletniej - w konflikty w Rzeszy. Polityka fran­cuska była obecnie dość rozważna, bo polegała na utrzymywaniu równowagi między Austrią a Prusami, tak aby żadne z tych państw nie zagroziło Paryżowi. W praktyce oznaczało to intrygi i mediacje. Polskę spisano na straty, bo miała ona płacić swym obszarem koszta polityki równowagi między trzema potencjami Europy Wschod­niej.

Problem niemiecki zaognił się wokół wspomnianej sukcesji po elektorze bawarskim. Wojowniczy syn Marii Teresy Józef (faktycz­nie z nią współrządził; od 1780 roku Józef II) chciał pozbyć się oczywiście nie za darmo - Belgii na rzecz szwagra i połączyć za to Austrię z Bawarią, umacniając terytorialny blok posiadłości Habs­burgów. Dyplomaci Ludwika omawiali z Józefem różne kombi­nacje, ale nie godzili się na zajęcie przezeń tak poważnego księstwa, jak Bawaria. Toteż gdy w styczniu 1778 roku Józef - spo­dziewając się pomocy francuskiej - wkroczył do Bawarii, Wersal pozostał niewzruszony. Tymczasem Fryderyk II ruszył na Pragę.

Tocząca się potem przez rok "wojna kartoflana" na terenie Czech, między Prusami i Austrią, nie przyniosła rozstrzygnięcia. Unikano bowiem większych starć, a żołnierze zajmowali się głów­nie spożywaniem ziemniaków. Widocznie Fryderyk na stare lata zrobił się ostrożny. Francja energicznie mediowała, doprowadzając (wraz z Rosją) do pokoju w Cieszynie w lutym 1779 roku.

Mechanizm ten powtórzył się w latach 1783-1784, gdy wybuchł konflikt Józefa II z Holandią o sprawę Belgii. Ewentualną wojnę też zażegnała mediacja dyplomacji Ludwika. Gdy wreszcie w 1785 roku cesarz oficjalnie postawił kwestię objęcia przez siebie wła­dzy w Bawarii, Francuzi sprytnie uzależnili swe placet od zgody. Fryderyka pruskiego. Ten oczywiście zaoponował ostro, wszczyna­jąc energiczną akcję antyhabsburską w całej Rzeszy.

Był to zwołany w Berlinie tzw. Fuerstenbund (Związek Książąt) przeciw domowi austriackiemu. Przystąpili doń niemal wszyscy władcy niemieccy, w tym elektorzy i nawet Jerzy III angielski (jako książę Hanoweru). Było to oczywiście niebezpieczne także dla Francji. Dlatego też gdy w sierpniu 1786 roku "stary Fryc" zmarł, nie żałowano go w Wersalu; zresztą chyba nigdzie po nim nie płakano, Maria Antonina wygłosiła następujący komentarz: "Niechaj od nas nikt nie oczekuje, abyśmy go żałowali".

Rok 1789 zaczynał się dla dworu pod jak najgorszymi auspic­jami. Król i królowa zostali całkowicie skompromitowani, a raczej w przeciągu ostatnich piętnastu lat sami się skompromitowali. Ludzie ich nienawidzili. Była to w głównej mierze wina Marii Antoniny, egzaltowanej aferzystki co się zowie. Była też nieostroż­na, momentami głupia. Namiętnie na przykład uprawiała hazard, przegrywając gigantyczne sumy (które potem król musiał płacić); sam ów proceder był ustawowo surowo we Francji zakazany. Jej rozrzutność biła rekordy.

Nic dziwnego, że krążyły plotki, paszkwile, karykatury, często­kroć wyolbrzymiające kolejne afery. Prawda stawała się nieważna, bo królowa była ex definitione zła. W związku z pewnymi niesnas­kami małżeńskimi pary królewskiej w latach siedemdziesiątych krążyły uporczywe złośliwe plotki o impotencji króla i licznych kochankach królowej. Wywołało to takie zaniepokojenie, że Maria Teresa listownie napominała córkę, a Józef II osobiście przybył do Paryża (incognito), aby wezwać siostrę do opamiętania.

Było to wiosną 1777 roku. Z kolei podczas upalnego lata 1778 roku powstała seria kłamliwych plotek o rzekomym zadawaniu się An­toniny z przypadkowymi mężczyznami w parku wersalskim (mó­wiono wręcz o orgiach). Chodziło o to, że nieostrożna królowa podczas fali gorąca wychodziła wieczorami z dusznego pałacu na ogrody, przysiadając czasem na ławce. Park był dostępny dla pub­liczności i czasami jakiś spacerowicz przysiadł się do monarchini, która (naiwnie usiłując zachować incognito) z natury żywa i wesoła podejmowała konwersację. To wystarczyło różnym przeciwnikom, aby wymyślać niestworzone rzeczy.

Jak już się rzekło, Antonina nie była zbyt przebiegła: nie ukrywała emocji i dawała się oszukiwać. Ponadto swoim stylem bycia prowokowała sytuacje, dodatkowo pogrążając dwór w opinii publicznej. Najlepszym tego przykładem była bardzo głośna "spra­wa naszyjnika królowej", o której opowiadano w salonach całej Europy, pisano w gazetach, pamiętnikach. Nawet Napoleon po latach uznał - z pewną chyba przesadą - "aferę naszyjnika" za jedną z przyczyn rewolucji.

Sprawa polegała na tym, że pod koniec 1784 roku klika bezczel­nych szarlatanów, z hrabiną de La Motte (de Lamothe) na czele, namówiła kardynała metropolitę Strasburga, księcia de Rohan, członka Akademii Francuskiej, do zakupienia - rzekomo dla kró­lowej - od żydowskich jubilerów Boehmera i Bassenge'a naszyjnika z diamentów wartości około 1600 tysięcy liwrów (suma na owe czasy astronomiczna). Królowa rzeczywiście od dawna chciała bardzo kupić ten naszyjnik, zrobiony onegdaj dla jej rywalki pani du Barry, ale nie dysponowała taką kwotą. Hrabina przedstawiła się kardynałowi jako lesbijska kochanka Marii Antoniny (w rzeczy­wistości nie miała dostępu do dworu), działająca w imieniu kró­lowej.

Kardynał, człowiek o ambicjach Richelieugo, a pozostający w niełasce u królowej, gotów był zrobić wiele, aby względy dworu pozyskać. W swym zaślepieniu i naiwności dał się namówić na po­średnictwo w przekazaniu naszyjnika z rąk jubilerów w przedsię­biorcze dłonie pani La Motte. Oszuści zainscenizowali nawet spot­kanie nocne w parku wersalskim między purpuratem a rzekomą "królową" (przebrana za nią paryska kurtyzana). W lutym 1785 roku kardynał podpisał z jubilerami umowę przewidującą zapłacenie przez królową za naszyjnik w czterech ratach, po czym przekazał skarb hrabinie. Ta wywiozła go do Anglii, zdemontowała, części sprzedała i spokojnie wróciła do kraju. W swej stoickiej bezczel­ności była przekonana, że kardynał zorientuje się w oszustwie i w obawie przed ośmieszeniem - zapłaci całą kwotę. Ale ten nie pojął, że został oszukany; gdy w sierpniu jubilerzy zwrócili się po pierwszą ratę do królowej, wybuchnął gigantyczny skandal.

Po bardzo przykrej rozmowie "wyjaśniającej" między parą królewską a kardynałem, wzburzona do ostateczności Maria An­tonina zażądała aresztowania go. Nawet ociężały umysłowo Lud­wik postulował, aby po cichu zatuszować sprawę, ale królowa po­stanowiła zemstę. Kardynała osadzono w Bastylii i wytoczono mu proces przed parlamentem paryskim. Był to kolejny błąd, bo parlament uniewinnił podsądnego, aby tylko sprzeciwić się dworo­wi. Protestował też papież. W rezultacie karę poniosła tylko prawdziwa winowajczyni, pani La Motte.

Ale najgorszą opinię wyniosła z tej afery Maria Antonina, bo mało kto wierzył - znając jej charakter i tryb życia - w niewinność władczyni. Zbryzgany błotem został także Kościół. Skutek tego wszystkiego był taki, że część arystokracji zaczęła się odcinać od króla i królowej. Nawet rodzina: kuzyn królewski Ludwik Filip Orleański (1747-1793) oraz hrabia Prowansji Ludwik Stanisław, sympatyzowała z opozycją.

Zanim król 5 maja 1789 roku otworzył obrady Stanów General­nych, 2 maja zaprezentowano majestatowi w Wersalu wszystkich deputowanych. Obowiązywała ścisła etykieta dworska, a Ludwik jeszcze bardziej starał się na każdym kroku akcentować hierarchię stanową, spychającą posłów "stanu trzeciego" na dalszy plan. Sam jednak nie potrafił zachować się godnie, jak monarcha. Na przy­kład 4 maja w czasie nabożeństwa dla członków Stanów General­nych zasnął słuchając kazania.

Potem, 5 maja, Ludwik zachowywał się sztywno i bezbarwnie, wygłosił nijakie przemówienie. Nie wróżyło to dobrze ewentualnym reformom w państwie, skoro król pozostawał nadal uparcie na pozycjach konserwatywnych, brnąc przed siebie niczym koń z klapkami na oczach. Mętnie i nie po myśli burżuazji wypadła też długa, nudna i niewiele wnosząca mowa Neckera, który zląkł się konieczności ustępstw politycznych dworu na rzecz "stanu trze­ciego", reprezentowanego przez największą liczbę - bo 578 deputowanych. Minister zrobił nawet niefortunną aluzję, iż król nie musiał zwoływać wcale Stanów Generalnych, by zaradzić kry­zysowi finansowemu, co było przecież ewidentną niedorzecznoś­cią i wywołało zrozumiałe oburzenie burżuazji.

Problem polityczny w maju i początkach czerwca 1789 roku polegał nie tyle na dopuszczeniu "stanu trzeciego" (co było postu­latem perspektywicznym), ale w pierwszym rzędzie na ustaleniu optymalnego trybu obrad Stanów Generalnych. Powstało pytanie, czy głosować ma oddzielnie każdy z trzech stanów (szlachta, du­chowieństwo i tiers - stan trzeci), czy decyzje należy podejmować razem, en bloci Reprezentacja "stanu trzeciego" była najliczniejsza i w tym ostatnim przypadku byłaby rozstrzygająca; w pierwszym wszak wariancie dwa pozostałe stany zawsze przeważyłyby szalę głosowania w stosunku 2:1. Z naszego współczesnego punktu widzenia jest to rozwiązanie nie do przyjęcia, ale taki był wtedy sposób rozumowania kierowniczych kręgów monarchii francus­kiej. Protestująca przeciw niemu lewica Stanów Generalnych (tzw. patrioci, mający faktyczną większość) optowała za fuzją posłów wszystkich trzech stanów w jedno ciało ustawodawcze.

Król rychło stracił kontrolę nad sytuacją. Ponadto, zachowując się arogancko wobec deputowanych ze "stanu trzeciego", nie wy­czuwał w ogóle kierunku biegu wydarzeń. Ci właśnie bowiem deputowani 17 czerwca powołali Zgromadzenie Narodowe. Dek­laracja ich głosiła m.in.:

"Zgromadzenie obradując po uprzednio dokonanej weryfi­kacji mandatów wyborczych stwierdza, że składa się z przedstawicieli delegowanych przez co najmniej 96 procent narodu. Nieobecność więc deputowanych niektórych okrę­gów lub przedstawicieli jakichś klas obywateli nie powinna zmuszać tak potężnego przedstawicielstwa do bezczynności [...]. Zgromadzenie stwierdza więc, że wspólne dzieło odbu­dowy narodowej może i powinno być bezzwłocznie rozpo­częte przez obecnych deputowanych w Zgromadzeniu oraz że powinni oni prowadzić je bez przerw i przeszkód".

Jak widać, burżuazja i jej sojusznicy spośród szlachty i kleru czuli się obecnie bardzo pewnie, wypowiadając otwarcie bunt absolutnemu reżimowi Ludwika. Dalszy rozwój wypadków zależał wszak w ogromnej mierze od króla i dworu. Wiadomo, jaki jest mechanizm socjotechniczny funkcjonujący zawsze i wszędzie na linii władca-rewolucja; pragnący utrzymać ster władca winien albo od razu bezwzględnie zdusić w zarodku bunt, albo też od początku konsekwentnie poprzeć główny nurt przemian, unosząc się niejako na fali rewolucyjnej. Najgorsze i zabójcze jest natomiast niekonsekwentne miotanie się między ustępstwami i walką z no­wym, między przysłowiowymi kijem i marchewką dla buntowni­ków. Tak właśnie postępowali Ludwik i Maria Antonina, lawi­rujący między nienawiścią do rewolucji a lękiem przed nią, między żądzą odwetu a chęcią przetrwania na fali zmian. Nie oni jedni w historii zresztą. Podobnie błądził carat w obliczu rewolucji rosyj­skiej w sto dwadzieścia lat później.

W obliczu bierności dworu na stronę Zgromadzenia Naro­dowego przeszło wielu arystokratów: Ludwik Filip Orleański, hra­bia Mirabeau (1749-1791), biskup Autoun - Charles Maurice de Talleyrand (1754-1838) znany cynik i koniunkturalista, czy wspom­niany wyżej markiz de La Fayette. Rezydencja Orleanów, Palais Royal, stała się jedną z siedzib opozycji. Można by brutalnie i do­sadnie powiedzieć, że arystokratyczne szczury uciekały z tonącego okrętu. Widząc to Maria Antonina - zawsze odrobinę przytomniej-sza od męża - postulowała jako jeden z wariantów taktyki dworu (obok rozwiązania siłowego - już wtedy mało realnego, bo mało który przyzwoity Francuz stanąłby do obrony króla) wsparcie bur­żuazji i przemian społecznych, co zmiotłoby arystokrację i dotych­czasowe warstwy kierownicze z powierzchni życia politycznego. Obawa przed nowym była jednak większa niż instynkt samoza­chowawczy.

Społeczeństwo, którego idolami stali się teraz Necker i Filip Orleański, niesione rewolucyjnym zapałem, 14 lipca 1789 roku zbu­rzyło Bastylię - znienawidzony symbol dotychczasowego systemu.

Nie było tam notabene więźniów politycznych, ale zaledwie kilku nieszczęsnych wykolejeńców życiowych, co wszak nie miało zna­czenia w tak podniosłym momencie.

Reakcji ze strony króla nie było, mimo rad ze strony ekstremi­stów dworskich z hrabią Artois na czele, aby użyć wiernych od­działów armii. Swym tchórzliwym postępowaniem Ludwik ośmielał i rozjuszał buntowników. Czynił przygotowania zbrojne rozjątrza­jące przeciwnika, ale nie podejmował realnych działań. Była to okropna taktyka. Już następnego dnia po zburzeniu Bastylii w opozycyjnym piśmie "Moniteur" ukazał się napastliwy artykuł Mirabeau przeciw dworowi:

"Powiedzcie królowi, że hordy cudzoziemskich najemników, którymi jesteśmy otoczeni, gościły wczoraj u siebie książąt, księżniczki, faworytów, faworyty i przyjmowały ich pochleb­stwa, podarki, namowy. Powiedzcie mu, że przez całą noc owi obcy satelici, dławiąc się złotem i winem, przepowiadali w swych bezecnych pieśniach ujarzmienie Francji, a ich brutal­ne głosy nawoływały do obalenia Zgromadzenia Narodowe­go. Powiedzcie mu, że nawet w jego pałacu dworzanie bawili się przy dźwiękach tej barbarzyńskiej muzyki - i taki oto był prolog do nocy św. Bartłomieja".

Hrabiemu chodziło o to, że dwór szykował oddziały wojskowe, złożone głównie z zawodowych najemników szwajcarskich. Do prawdziwej akcji było wszak daleko. Ów Mirabeau to kontro­wersyjna postać, intrygant i karierowicz (za plecami kolegów re­wolucjonistów okresowo kontaktował się z dworem), zręczny de­magog, wielki mówca i propagandysta, sprawny pisarz. Swego czasu wsławił się "pielgrzymką" do starego Fryderyka II do Pocz­damu i Berlina, jako zapalony podróżnik. Krytykował Talleyranda i gardził nim, lecz był niewiele lepszy od niego.

Znamienne i ciekawe było postępowanie Ludwika wobec wydarzeń. Było ono tchórzliwe i przymilne, przy pewnych buń­czucznych gestach. Wraz z żoną liczył na ustabilizowanie się sytua­cji, na aklimatyzację w nowej rzeczywistości. Zdawało mu się, że jakoś to będzie, wystarczy pozornie zaaprobować zewnętrzne spektakularne zmiany i czekać na rozwój wypadków w pomyślniejszym kierunku. Najważniejsze było utrzymanie władzy, bardziej formalnej niż realnej. Dlatego też Ludwik w późniejszym czasie przypiął sobie demonstracyjnie rewolucyjną trójkolorową kokar­dę! Byleby tylko utrzymać się przy władzy. Po trzech latach, pod­czas swego procesu, tłumaczył, że zachowywał się spolegliwie w obawie przed rozlewem krwi. Może i tak było?

W każdym razie jedno jest pewne: król był bezwolny i zagu­biony w fali wydarzeń. Zdezorientowany kompletnie, niewiele ro­zumiał. Jego ociężałość i bezwolność była - tak samo jak przed rewolucją - dominantą zachowania. Jak zwykle bystrzejsza była Maria Antonina, która nieustannie intrygowała w kierunku wy­wołania interwencji swego brata, cesarza Austrii Józefa II (a potem, po jego zgonie w 1790 roku, kolejnego brata, Leopolda II) na terenie Francji.

Część dworu - ta najbardziej "niezłomna" i reakcyjna - udała się na emigrację. Nie mogąc znieść nowych stosunków, pozostali na obczyźnie aż do 1814 roku. Byli to: młodszy brat króla Karol d'Artois (jak wspomniałem, zaraz po sformowaniu się Zgroma­dzenia Narodowego domagał się od króla bezwzględnego rozpę­dzenia tego gremium), książęta Richelieu i Polignac. Potem los ich podzielił starszy brat Ludwika, wzmiankowany wyżej Ludwik Sta­nisław. We Francji nie mieli czego szukać, zwłaszcza gdy na jesieni 1791 roku władze rewolucyjne uchwaliły dekret o emigrantach, gro­żący karą śmierci każdemu Francuzowi przebywającemu za gra­nicą i biorącemu udział w knowaniach przeciw rządom rewo­lucyjnym.

Jak więc widać, obóz dawnej władzy kompletnie rozpadł się. Jego skrajności symbolizowały postacie nieugiętego hrabiego d'Artois oraz biskupa Talleyranda, inicjatora uchwały o samo zrzeczeniu się przez duchownych swych przywilejów, który doskonale przystosował się do nowych układów.

Król zachowywał się nadal niekonsekwentnie: już to lękliwie, już to opornie. Kiedy nie chciał podpisać uchwalonej 26 sierpnia 1789 roku przez Zgromadzenie Narodowe Deklaracji Praw Człowie­ka i Obywatela, 5 października kilkudziesięciotysięczny tłum ruszył na Wersal. Najbardziej zapalczywi wdarli się do pałacu, chcąc dokonać samosądu nad parą królewską. Przerażonego i roztrzę­sionego Ludwika uratował wtedy La Fayette, stojący aktualnie na czele Gwardii Narodowej. Król musiał przenieść się na stały pobyt do Paryża. Zamieszkał w pałacu Tuileries.

Jak widać, rewolucyjni arystokraci - w pierwszym etapie re­wolucji mający sporo do powiedzenia - bali się zbyt radykalnego kierunku wydarzeń. Chcieli ocalić tron jako instytucję. Tak więc dalej trwał dziwaczny układ specyficznej symbiozy Ludwika XVI z rewolucją. Przykładowo 14 lipca 1790 roku odprawiono uroczystą mszę na Polu Marsowym, w rocznicę zburzenia Bastylii. Liturgię celebrował niestrudzony Talleyrand, król zasiadał na tronie, ro­dzina królewska w specjalnej loży.

Przez cały czas Maria Antonina i król pozostawali niezdecy­dowani, już to pozornie akceptując zmiany, już to monitując monarchiczną Europę o interwencję zbrojną w ich obronie. Część arystokracji działała też na dwie strony, kontaktując się i z dwo­rem, i ze Zgromadzeniem Narodowym. Inni władcy europejscy, a nawet bracia królowej, nie kwapili się do interwencji, zajęci włas­nymi problemami, przede wszystkim podziałem Polski. A rewolucja radykalizowała się, zmierzając coraz bardziej na lewo. Sytuacja personalna króla i królowej stawała się tedy bardzo trudna i niebezpieczna.

Stąd w umysłach monarszych powstał pomysł ucieczki do Bel­gii. Ludwik stworzył sobie karkołomną i naiwną koncepcję, że sam uda się na ziemię austriacką, a wojska cesarskie dokonają na granicach francuskich "demonstracji zbrojnej" przeciw rewolucji. Wtedy wkroczyłby on jako "mediator". Cała ta dziecinada nie miała oczywiście nic wspólnego z rzeczywistością. Królowi w spo­sób ewidentny było niezręcznie występować w roli beneficjenta obcych mocarstw, a ludzie takim rozwiązaniem nie daliby się już oszukać. Powszechnie uważano bowiem, że istnieje zmowa i ko­ordynacja poczynań "zdradzieckiego" dworu z emigrantami i ob­cymi dworami przeciw rewolucji.

Próba ucieczki rodziny królewskiej potwierdziła taki stan rzeczy. 20 czerwca 1791 roku w nocy król z żoną i dziećmi usiłował przedrzeć się w kierunku Lotaryngii, a następnie do Niderlandów austriackich. Ślamazarność przygotowań i wydziwianie Marii An­toniny (musiała być pełna wyprawa strojów dla każdego dziecka) pokrzyżowały plany, opóźniając eskapadę. W miasteczku Sainte-Menehould poczmistrz Drouet rozpoznał króla (podobno z wi­zerunku na monecie) i rozpoczęto pościg. Ostatecznie aresztowano rodzinę monarszą w Varennes. Zawstydzający i upokarzający powrót do stolicy, wrogie demonstracje, zawieszenie w czynnoś­ciach, faktyczne internowanie w Tuileries były efektami niefortun­nego pomysłu. Podniosły się silne głosy za całkowitą likwidacją monarchii i wprowadzeniem republiki.

We wrześniu tegoż 1791 roku król - ulegając dyktatowi - musiał podpisać nową konstytucję państwa. Nie była ona jeszcze dlań najgorsza. Ustanawiała we Francji trójpodział władzy (ustawo­dawcza, wykonawcza, sądownicza) na wzór wskazań Monteskiu­sza. Zaprowadzała dziedziczną monarchię (z wyłączeniem linii żeńskiej) parlamentarną. Król zachował pewne - nawet dość poważne - kompetencje: powoływał i odwoływał premiera i minis­trów, miał prawo weta odraczającego w stosunku do uchwał Zgro­madzenia Prawodawczego, jak nazywał się nowy parlament. Miał też zwierzchnictwo nad polityką zagraniczną i siłami zbrojnymi kraju. Pozycja Ludwika pozostała tedy mimo wszystko jeszcze dość silna, przynajmniej teoretycznie.

Przewagę w Zgromadzeniu Prawodawczym zdobyli obecnie żyrondyści, optujący gorąco za "eksportem rewolucji" do Europy. Paradoksalnie król - choć reprezentował skrajnie antagonistyczny biegun - popierał plany wojenne tego ugrupowania. Obie strony chciały wojny z Europą, ale inaczej widziały jej cele i rezultat. Ze swej strony Ludwik liczył na klęskę rewolucji w sprowokowanym konflikcie z monarchiami. W poufnym liście do jednego z zausz­ników pisał:

"Stan moralny i fizyczny Francji uniemożliwi jej wytrzyma­nie połowy kampanii [...]. Zachowanie moje powinno być takie, by w razie nieszczęścia naród nie widział innego ratunku, jak rzucając się w moje ramiona".

Mając to na względzie, król z jednej strony sprzyjał żyrondystom w ich parciu do władzy, z drugiej ciągle monitował emig­rację i dwory obce, aby ruszyli na Paryż.

Wydawało się, że ów plan się uda. W sierpniu 1791 roku na zamku Pillnitz pod Dreznem, król pruski Fryderyk Wilhelm II i cesarz Austrii Leopold II wydali wspólną deklarację antyrewolucyjną. Do realnych faktów było jednak jeszcze daleko. Leopold uchylał się od wojny.

W marcu 1792 roku zaszły jednak wydarzenia, które podniosły Ludwika na duchu. Zmarł Leopold II, do wiedeńskiego steru zaś doszedł młody i zapalczywy wróg rewolucji Franciszek II. Król powołał rząd żyrondystowski. 20 kwietnia Francja wydała wojnę Austrii. Król i królowa słali listy ponaglające Wiedeń do ataku. Z początku wszystko szło po myśli Ludwika, bo wojska rewolucyjne ponosiły klęski. Jednakże żyronda poderwała cały naród do walki pod hasłem: "Ojczyzna w niebezpieczeństwie!".

Dodatkowo poderwał dumnych Francuzów do boju aroganc­ki, brutalny i bezczelny manifest naczelnego wodza wojsk inter­wencyjnych, księcia Ferdynanda brunszwickiego, który z właściwym Niemcom poczuciem taktu i umiaru wezwał "buntowników" i "war­chołów" do jak najszybszego "ukorzenia się przed królem", grożąc za nieposłuszeństwo egzekucjami i zburzeniem Paryża. Było to w lipcu 1792 roku. Ów prymitywny książę, stojący na czele połączonych armii pruskich i austriackich, podburzony przez rojalistycznych emigrantów, ukrywających się za obcymi bagnetami, pisał:

"Miasto Paryż i wszyscy jego mieszkańcy bez różnicy powinni natychmiast i bez zwłoki ukorzyć się przed królem, przy­wrócić temu władcy pełną i całkowitą wolność, jak i całej rodzinie królewskiej zapewnić nietykalność i szacunek, które według prawa przyrodzonego i międzynarodowego są obo­wiązkiem poddanych wobec panujących: za wszystko, co się dzieje, najjaśniejszy Cesarz i Król [pruski - T.S.] czynią odpowiedzialnymi osobiście głową swoją przed sądem wojen­nym wszystkich członków Zgromadzenia Narodowego, de­partamentu, okręgu, władz miejskich i gwardii narodowej Paryża [...]. Oświadczają nadto wspomniani monarchowie, na wiarę ich i słowa cesarskie i królewskie, że gdyby zamek Tuileries został siłą wzięty lub napastowany, gdyby wyrządzo­no najmniejszy gwałt, najmniejszą zniewagę Najjaśniejszemu Królowi, Królowej i rodzinie królewskiej, gdyby bezzwłocz­nie nie zagwarantowano bezpieczeństwa, nie obmyślono środków zachowania ich życia i ich wolności, wywrą zemstę przykładną i na zawsze pamiętną, poddając miasto Paryż egzekucji wojskowej oraz całkowitemu zniszczeniu, a bun­towników winnych tych zamachów należnej karze śmierci".

Zacytowałem ów przydługi i ciężki tekst niemal in extenso, aby pokazać, jak olbrzymia przepaść polityczna i mentalna wyros­ła między rewolucyjną Francją a monarchiczną Europą. Przepaść ta będzie zasypywana bardzo powoli, w trudach i krwi, przez na­stępne sto lat, a nawet dłużej, i poważnie zaciąży nad stosunkiem poszczególnych tronów Europy do Francji. "Najjaśniejszemu Kró­lowi" wszak rozbiorcy Polski niewiele pomogli.Wydarzenia rozegrały się teraz błyskawicznie. Do władzy do­szli jeszcze bardziej radykalni niż żyronda jakobini, z Dantonem na czele. W nocy z 9 na 10 sierpnia jakobini ogłosili Komunę Paryską i zmusili Zgromadzenie Prawodawcze do ostatecznego zawieszenia Ludwika w czynnościach. Następnie całą rodzinę kró­lewską uwięziono w dawnym opactwie Tempie.

Powołany we wrześniu rząd Dantona przeprowadził wybo­ry do Konwentu, który 21 września 1792 roku zniósł we Francji władzę królewską. Następnego dnia proklamowano republikę. By­ła to I Republika francuska. Ludwik XVI został tylko "obywate­lem Ludwikiem Kapet" (nawiązanie do protoplasty pierwszej francuskiej dynastii królewskiej Kapetyngów - Henryka Kapeta); oznaczało to, że - w opinii rewolucjonistów - był ostatnim królem Francji.

Los osobisty Ludwika nie był jeszcze wtedy wcale przesą­dzony. W Konwencie było wielu zwolenników monarchii i wnio­sek o gilotynę dla króla z pewnością by nie przeszedł. Sprawę przeważyło wszak wykrycie kompromitujących eks-władcę pa­pierów. Było to w październiku. Od listopada 1792 roku specjalna komisja prawna Konwentu przygotowywała proces Ludwika. W dyskusji ogólnej okazało się, że żyrondyści byli przeciwni pro­cesowi i wyrokowi, jakobini zaś z Saint-Justem i Robespierre'em na czele żądali wprost głowy królewskiej. Szalę przeważyło wy­krycie 20 listopada przez ślusarza z Tuileries "żelaznej szafy" w murach pałacu. Zawierała ona kompromitującą Ludwika kores­pondencie.

3 grudnia Konwent orzekł, że sam osądzi "Ludwika Kapeta". Akt oskarżenia mówił o zdradzie stanu w postaci prowokowania obcej interwencji zbrojnej i kontaktów pary monarszej z zagra­nicznymi wrogami kraju. 11 grudnia nastąpiło publiczne przesłu­chanie Ludwika, który odpowiadał krótko, wykrętnie lub kłam­liwie. Zaprzeczał lub zrzucał winę na kogo innego. Miał dobrych adwokatów, w tym swego dawnego ministra "Domu Królewskiego" Malesherbesa.

Różne wpływowe grupy zmierzały do ocalenia życia króla. Byli to nie tylko zdeklarowani rojaliści, ale żyrondyści, a nawet umiarkowani jakobini z Dantonem na czele. Starania wszczął król Hiszpanii, gotów nawet w pewnej chwili przekupić posłów Konwentu. Jednakże nastroje mas i presja jakobińskiej ekstremy były tak silne, że zwolenników ratowania podsądnego było coraz mniej. Znamienne było, że premier angielski William Pitt młodszy odrzucił prośbę o interwencję w sprawie Ludwika.

Król zachowywał się tak, jak przez całe życie. Był spokojny, flegmatyczny. Poddawał się bezwolnie wyrokowi losu. Uważał, że zawsze był, jest i umierać będzie w zgodzie z własnym sumieniem. Mniemał do końca, że intencje jego były szczytne i robił dobrze dla ludu. Malesherbes'owi powiedział: "Jestem pewien, że każą mnie stracić", ale "pamięć, którą pozostawię, będzie bez zmazy". Gdy 25 grudnia 1792 r. sporządził testament, napisał w nim: "Nie wyrzucam sobie żadnej z tych zbrodni, które mi zarzucono". Jak widać, nic nie mogło zmącić monarszego spokoju.

Los Ludwika przesądziło ostatecznie długie i burzliwe głoso­wanie w Konwencie 17 i 18 stycznia 1793 roku. Trwało dwadzieścia cztery godziny, było jawne i powtórzone drugi raz. Kuzyn króla, Ludwik Filip Orleański (przybrał teraz nazwisko Filip Egalité, tzn. Filip "Równość"; nie pomogło mu to wiele, bo wkrótce też dał głowę pod gilotynę), głosował za ścięciem. Takich posłów było 387, przeciw 334, pięciu wstrzymało się od głosu.

Egzekucji nad "Ludwikiem Kapetem" dokonało czterech katów na Placu Rewolucji w Paryżu, tuż koło postumentu zbu­rzonego pomnika Ludwika XV. Było to 21 stycznia 1793 roku. Niesz­częśnik zachowywał się z godnością, choć przez moment szarpał się z oprawcami, gdy uniemożliwiali mu przemówienie do licznie zgromadzonego tłumu. Ludzie wszak nie chcieli go słuchać, po­naglali katów, a ci pospiesznie wiązali Ludwika. Zdążył jeszcze powiedzieć, że umiera niewinnie, wrogom przebacza i chce, aby krew jego przyniosła pożytek Francji. Po chwili kat pokazał jego głowę gawiedzi. Skazaniec miał trzydzieści dziewięć lat. Lud się radował.

Trupa eks-despoty włożono do zwyczajnej trumny i pogrze­bano w fosie cmentarza parafii Madeleine. Maria Antonina w październiku podzieliła los małżonka, zgilotynowana też na Placu Rewolucji i pochowana także na tym samym cmentarzu. Ciała ich obojga kazał ekshumować Ludwik XVIII w styczniu 1815 roku i pochować w Saint-Denis.

Za pointę niech posłuży dosadna acz trafna opinia polskiego biografa Ludwika, Jana Baszkiewicza:

"Wolno współczuć losowi tego przeciętnego człowieka, dob­rego ojca rodziny, władcy pozbawionego demonicznych wad i wybitnych zalet. Prawa sukcesji dynastycznej odebrały mu szansę powodzenia na miarę jego możliwości. Mógł być przecie bardzo dobrym kartografem, zegarmistrzem albo ślusarzem".


Żródła:

"Poczet władców Francji" - autor: Tomasz Serwatka

03-05-2020